17.12.2018
Historia prawdziwa Władysława Grotyńskiego
Talenty z Karczewa
Grotyński zaczynał przygodę z futbolem w Mazurze Karczew, tak jak Niedziółka i Trzaskowski - gwiazdy Legii lat 60-tych. Był bardzo wysportowany. Wcześniej grał m.in. w hokeja, piłkę ręczną, ping-ponga i rzucał dyskiem - mało kto wie, że w tej w tej dyscyplinie był mistrzem Polski juniorów! Te cechy wykorzystywał później na boisku. Posiadał niesamowity refleks, imponował skocznością i gibkością. A ręka potrafił wyrzucić piłkę dalej, jak niejeden ligowy bramkarz nogą... Zauważyła go Legia przy okazji meczu z Mazurem w Pucharze Polski w 1963 roku i wiadomo było, że jego dni w Karczewie są policzone. Był rok 1963, kiedy 18-letni Władek zameldował się na Łazienkowskiej.
Wygrał rywalizacje z Fołtynem
Początkowo trudno mu było rywalizować o miejsce w składzie ze Stanisławem Fołtynem i Ignacym Penconkiem. W końcu, po porażce 0-4 w meczu o Puchar Europy Zdobywców Pucharu z TSV 1860 Monachium, gdy bramki strzegł ten drugi, doczekał się debiutu. To było 17 marca 1965 roku w rewanżowym meczu z TSV i bramkarz nie zawiódł - zachował czyste konto. Tydzień później po raz pierwszy zagrał w I lidze i również pokazał się z jak najlepszej strony. W meczu z Zagłębiem puścił co prawda gola, ale koledzy z zespołu strzelili rywalom aż trzy. I od tego czasu Grotyński miał w Legii pewne miejsce pomiędzy słupkami.
Spełnione marzenia
W tamtym okresie karty rozdawał Górnik, który wraz z Legią, Ruchem i Zagłębiem dominowali w lidze. Grotyński imponował w bramce "wojskowych" i marzył o reprezentacji, ale konkurencja była duża. W końcu zadebiutował - co prawda w "młodzieżówce", przeciw zespołowi ZSRR. Było to 14 czerwca 1967 roku a Polska wygrał 1:0. Trzy miesiące później zagrał po raz drugi, tym rywalem byli Holendrzy i licznik występów Grotyńskiego na tej cyfrze się zatrzymał. Nadszedł czas na podjęcie rywalizacji z najlepszymi. Ale na razie Szymkowiak, Kornek czy Kostka byli poza konkurencją, aczkolwiek jego wyczyn wiosną 1970 roku - 762 minuty bez straconej bramki, robił wrażenie. W końcu zaufał mu nowy trener reprezentacji Polski - Kazimierz Górski. 23 września 1970 roku spełniło się marzenie bramkarza. W towarzyskim meczu reprezentacji Polski rozgrywanym w Dublinie przeciwko Irlandii, to on strzegł naszej bramki. I zachował czyste konto. Miał wtedy 25 lat. To idealny czas na taki debiut. W kolejnych czterech meczach trzykrotnie stawał pomiędzy słupkami. Wszystko rozwijało się planowo. Za rok miała odbyć się Olimpiada w Monachium, a za 3 Mistrzostwa Świata rozgrywane na stadionach RFN. Ale te marzenia legły w gruzach...
Zielono mi...
W 1970 roku Legia rozpoczęła rozgrywki w Pucharze Europy Mistrzów Krajowych. I szła jak burza. W półfinale zespół z Łazienkowskiej trafił na Feyenoord. W Warszawie mecz zakończył się bezbramkowym remisem. Rozstrzygnięcie miało nastąpić w Rotterdamie. Ale chyba nastąpiło wcześniej. Na Okęciu, przed odlotem. To tam Grotyński i prawoskrzydłowy Janusz Żmijewski zostali zatrzymani przez celników za przemyt dewiz. Żmijewski miał przy sobie 2,5 tys. dolarów. To w 1970 roku była olbrzymia kwota. Fakt, że wtedy sportowcy dorabiali sobie na boku przemytem, był tajemnicą poliszynela. Otrzymywane diety, po kilka dolarów za dzień pobytu, były po prostu śmieszne. Starczyło na colę i widokówkę do rodziny. Resztę zarobionych przez nich dewiz po prostu zgarniało państwo. Ale tym razem to była większa akcja celników, którzy szli jak po swoje... Mieli pewne informacje. Cinkciarze byli na usługach milicji, a zakup tak dużej sumy "zielonych" nie mógł przejść bez echa. Afera była szyta grubymi nićmi, ale obu piłkarzy ostatecznie puszczono do Holandii. Bardzo bali się kary, jaka może ich spotkać po powrocie do kraju. Rozbity psychicznie bramkarz już na początku spotkania rewanżowego popełnił błąd, a Legia ostatecznie przegrała 0:2 i pożegnała się z marzeniami o finale. Do Rotterdamu wysłano zaś kilkudziesięciu żołnierzy, którzy mieli pilnować, by obaj zawodnicy na pewno wrócili do kraju.
Gwóźdź do trumny...
PZPN długo zastanawiał się jak ukarać obu piłkarzy. W rezultacie Żmijewskiego zdyskwalifikowano, a Grotyńskiemu odroczono karę... Bo bramkarza już od jakiegoś czasu służby miały na oku. Lubił luźny styl życia, często bywał w restauracji "Adria", no i jeszcze ten Mustang. W końcu trafił do środowiska przestępczego i został złapany na szmuglowaniu złota. To była głośna afera. Tej wpadki już mu tak łatwo nie wybaczono i trafił do więzienia na Rakowieckiej. Orzeczono wyrok - 5 lat.
Reaktywacja w Zagłębiu
Za murami Grotyński radził sobie równie dobrze, co w życiu na wolności. Miał posłuch wśród współwięźniów, ponoć należał nawet do tzw. grypsery. Całej kary jednak nie odsiedział, dzięki pomocy Jacka Gmocha. Ale co do tego miał Gmoch? W sezonie 1973/74 Zagłębiu nie szło. I to bardzo. Na koniec rundy jesiennej zespół miał 8 punktów i zajmował ostatnie miejsce w ligowej tabeli. Zimą działacze klubu dokonali wzmocnień, ale wciąż brakowało dobrego bramkarza. I wtedy pojawił się trener Gmoch, który w Zagłębiu pełnił rolę trenera--konsultanta. Dzięki jego koneksjom, bramkarz został przeniesiony z zakładu karnego w Krzywańcu do Wojkowic i podpisał kontrakt z Zagłębiem. Na początku na mecze był wożony z więzienia, ale darowano mu resztę kary. Kiedy wyszedł na wolność wrócił do swojego dawnego życia, pełnego futbolu i dobrej zabawy. W Sosnowcu stał się bożyszczem kibiców. Znowu królował w najlepszych restauracjach, a na boisku był taki jak kiedyś - niezawodny. Podobno miał duże powodzenie wśród siatkarek Płomienia...
Mazur zamiast Cosmosu
Zagłębie utrzymało się wtedy w lidze po imponującej wiośnie. Grotyński, czyli Śruba dla kolegów, grał jeszcze przez sezon i zakończył I-ligową karierę. Potem wrócił na chwilę do Mazura Karczew, ale to już nie było to... Próbował wyjechać do USA, bardzo chciał grać w New York Cosmos, ale te plany nie wypaliły. Po prostu nie dostał paszportu. W 1979 roku ostatecznie zakończy futbolową przygodę.
Zaczęły się schody. Aby jakoś związać koniec z końcem, Grotyński w końcu wylądował pod warszawskim "Domem Chłopa", gdzie jako cinkciarz handlował walutą. Wtedy też zaczął ostro popijać. 28 czerwca 2002 roku znaleziono go na ławce przed jednym z warszawskich pubów. Szybko został przewieziony do szpitala na Banacha, ale nie udało się go uratować. Został pochowany w Starej Miłośnie na obrzeżach Warszawy. Miał tylko 57 lat
MAREK DZIECHCIARZ
Więcej przeczytacie w Świątecznej Gazecie, którą będzie można kupić na meczu z Legią.
Foto: Gazeta Wyborcza